środa, 17 lipca 2013

LANDRYNKI

Po moim podniebieniu rozlewa się słodka, szklista mgła. Przykleja się do zębów, lakieruje język, policzki robią się śliskie, jak po czarnych, goździkowych papierosach, o czym przecież, nie mogłam wiedzieć jako dziecko. Wtedy gdy znalazłam landrynkę na chodniku, niebieską jak oczy syjamskiego kota, wyssaną niemal do cna, i podniosłam ją, myśląc, że ta błyskotka to oczko, które wypadło komuś z pierścionka. Oczko okazało się klejące, oblepiło mi palce swoją słodyczą i rzuciłam nim w piach z obrzydzeniem, kiedy poznałam prawdziwą naturę mojego znaleziska. Potem to samo z resztą, robiłam z pierwszymi miłościami, równie tanimi i klejącymi od śliny pierwszych pocałunków i mdłego zapachu cukrowych perfum. Wtedy też używałam tej czerwonej szminki, nazywała się "Cherry Candy" i miała pozostawiać na ustach nienachalną barwę, niby niewinną, jakby to cukierek zabarwił lekko usta i pozostawił na nich resztkę smaku i syntetycznego barwnika. A jednak było w tym coś kojącego, jak pamięć o prążkowanych paznokciach mojej babci, które zawsze kojarzyły mi się z landrynkami, pomalowane na różowy lub perłowy kolor, mała biżuteria, starych, babcinych dłoni. Potem kupowałam tę bransoletkę, właśnie jak z cukierków - paznokci mojej babci, szepnęłam przejęta do przyjaciółki, Zuzku spójrz, jak landrynki, niewyssane do końca. Stara straganiara podchwyciła pomysł "pani kupi, jak landrynki, piękna przedwojenna bransoleta". I kupiłam. Słowo "przedwojenna" nie daje mi spokoju, może to faktycznie jak nosić na sobie biżuterię z paznokci? Zawsze gdy nakładam ją na rękę, czuję jakby to była ręka poprzedniej właścicielki. Kim byłaś i jak straciłaś bransoletę? A może to był tani chwyt marketingowy i biżuteria jest made in China? Chowam ją do kieszeni i idę nocą przez miasto i znowu wszystko jest cukierkowe. Bo idę sama, milczącym chodnikiem, zdeptanym przez dzień setkami stóp, a teraz tylko moje, owadzie, małe nóżki. Otula nas powietrze, fioletowe od poświaty neonów, w tamtym mieście nie ma już czarnych nocy, i znów widzę je, landrynki, żółtawe, cytrynowe, oprawione w metalowe ramki, faktycznie jak oczka w pierścionkach, ale to tylko lampy latarń, które rzucają swoje światło na moje wypłowiałe włosy. Idę i jest mi dobrze i słodko. To wszystko wielkie oszustwo, wiem, zaraz znów będzie normalnie, zwyczajnie, codziennie. Ale jeszcze idę i śliskie myśli powlekają ściany mojej głowy, różową poświatą, słodkim filtrem, kalorycznych, bezwartościowych myśli.